środa, marca 15, 2006

Satoshi


Z Satoshi spedzilismy w sumie prawie tydzien. Czesc touru w Boliwii, San Pedro, wspolny stop, La Serena i dwa dni w Santiago. Wystarczylo zeby sie zaprzyjaznic. Tak naprawde to Japonczyk bedzie jedna z tych osob spotkanych w czasie tej podrozy ktorych nigdy nigdy nie zapomne.
Mozna by go opisac jakto czynil ze swoimi bohaterami narrator w Amelii. Sam byl troche taki jak jedna z tych postaci.
Satoshi lubil wino i jazz w stylu Norah Jones. Lubil zapach kawy, chociaz nigdy jej nie pijal. Nieznosil kiedy ktos palil w samochodzie. Nie lubil sie spieszyc. Lubil usiasc i wpieprzac czekoladki. Uwielbial podrozowac, na co zostalo mu niezbyt wiele czasu bo rodzice nakazali mu powrot do Japonii przed trzydziestka, znalezienie normalnej pracy i rozpoczecie ustatkowanego zycia. Tego jednak nielubil chyba najbardziej - normalnego, ustatkowanego zycia.
Marcin spytal sie go w czasie jednej z naszych rozmow, dlaczego zerwala z nim dziewczyna. ¨Bo stwierdzila ze nie moze sobie wyobrazic przyszlosci ze mna. Ale nie dziwie sie jej, ja sam sobie nie jestem w stanie wyobrazic swojej przyszlosci.¨ - odpowiedzial.
Taki byl. Nie za wiele umial, nie za wiele wiedzial. Zarabial do tej pory pracujac jako baser w restauracji (co czynilo go mi tym blizszym, bo ja rowniez robilam to samo :), przez prawie rok w Kanadzie. Ale byl poprostu kochany. Smieszny. Do rany przyloz. Kiedy stopowalismy klanial sie po japonsku przejezdzajacym samochodom, kiedy tracilismy nadzieje wyglupial sie. I byl super super dzentelmenem. Mimo moich sprzeciwow przez caly czas wspolnego podrozowania dzwigal moj wielki plecak,
pozostawiajac mi swoj zaledwie 8 kilogramowy :).
Byl nam wdzieczny ze dzieki nam moze przejechac taki kawal Chile za darmo.
My bylismy wdzieczni ze pojawil sie na naszej drodze. Satoshi. Zwariowany Japonczyk.
Opowiadal nam jak kiedys ruszyl w podroz po Azji i juz na samym poczatku w Bangkoku zlamal noge, postanowil jednak jechac dalej (wlozenie jej w gips oznaczaloby koniec podrozy), nastepnie w Talandii wlazl do morza i prawie sie utopil (nie umie bowiem plywac, ktos go wyciagnal w ostatniej chwili), jednak jechal dalej i dalej`przez nastepne pol roku. Mowi ze noga chyba sie zrosla bo w koncu przestala go bolec. Takie historie jak nic innego na swiecie dodaja checi zycia i udowadniaja jak malutkie
sa problemy ktore czasem przytrafiaja ci sie w podrozy kazdego dnia.

Brak komentarzy: